Obserwatorzy

piątek, 27 maja 2011

Nieznośna lekkość bytu....

  

Okazuje się, że chyba do tego, by wziąść się za konkretną robotę, potrzebuję deszczowej pogody i nastroju melancholijno-depresyjnego. Ale jak tu się ma do tego moja teoria, że słońce daje mi energię do pracy?:):) Za "babą", nie trafisz:):)
Za oknem jeszcze rano lampa, a teraz wielkie krople deszczu, jak ogromne łzy, ściekają po moim oknie...i sercu. Jakąś wielką empatię czuję dziś do tej pogody:). Boże, a może ten nadmiar słońca w tym tygodniu padł mi na mózg??
 Maja już prawie tydzień jest na tzw. zielonej szkole : wdycha jod i moczy nogi w morzu, absolutnie nie przejmując się usychającą z tęsknoty matką. Rozmowy telefoniczne sprowadzają się głównie do rzetelnego opisywania menu dnia i puenty, że jest fajnie. Wczoraj usłyszałam, że znalazła piękny bursztyn! Zachwytom nie było końca, jaki cudowny, jaki duży i jak się podobał Pani....Też się pozachwycałam i  wyraziłam radość, że będę to cudo mogła zobaczyć, na co moja córeczka odpowiedziała, że nie muszę się tak cieszyć, bo już ten bursztyn dawno zgubiła.....Takie mamy dialogi...na cztery nogi:):)
 Jakoś muszę przetrwać jeszcze ten tydzień. A jak Maja wróci, to Janek wyjedzie na obóz żeglarski i znowu będę się martwić.Cóż, moje dzieci dbają o stały dopływ świeżej adrenaliny do mojego krwioobiegu. Póki co, Mikołaj wrócił z gór. Huraaa!!! Cały i zdrowy. Wyżarł wszystko co było w lodówce i padł o 17-tej, powalony chyba nadmiarem świeżego powietrza. Ale zdążył jeszcze przyznać mi rację, że te wycieczki w plener są fajniejsze niż te do miasta. No i dobrze, bo jak dotąd jeździli na szkolne wycieczki do Wrocławia, Krakowa, Kazimierza i gdzie tam jeszcze nie pamiętam, czyszcząc rodzicom  portfele do zera. Ta, w góry była o wiele tańsza, a jak słyszę, wystarczająco atrakcyjna. Alkoholu nie ma gdzie kupić, a to podobno, główny problem na szkolnych wycieczkach, a i Młodzi-Gniewni, jak się ich umiejętnie po górach przegoni nie mają durnych pomysłów. Wiem, bo jeszcze pamiętam z autopsji:):)
Byłam kiedyś w liceum, na takiej wycieczce w Tatrach. Przewodnik chyba pomylił nas z kursantami wspinaczek wysokogórskich i koniecznie w ciągu 3 dni chciał nam pokazać wszystkie widoki z ważniejszych szczytów w Tatrach. Matko, do tej pory pamiętam jak umęczone niewyobrażalnie, po powrocie do schroniska, wzajemnie pomagałyśmy sobie wdrapać się na łożka piętrowe, bo te trzy stopnie na drabince, były już, po 12-to godzinnym marszu, nie do pokonania. Jak  wreszcie zaległyśmy w swoich legowiskach, w pokoju zapanowała absolutna cisza, bo nie byłyśmy w stanie mówić ze zmęczenia. Pokój pełny młodych bab i......cisza.Tak niewiarygodnego zjawiska nie doświadczyłam już nigdy  potem:):):). Pamiętam, jak moja przyjaciólka, niezwykle obowiązkowa i zorganizowana, próbowała jeszcze w jakimś akcie desperacji, leżąc już w łóżku, zakręcić sobie wałki na grzywce. Udało się jej tylko z jednym..... i tak zasnęła. Rano miała poskręcaną część grzywki, a druga część była idealnie prosta. Tego, plus grymas na twarzy przy pokonywaniu drabinki w dół na jej umęczonej, spalonej na raka, twarzy, nie zapomnę nigdy.
I pamiętam jeszcze jak pchałyśmy jedną naszą koleżankę na, nomen omen, Przykrą Kopę, bo się zatarła i kategorycznie odmówiła zrobienia choćby jednego kroku do przodu. Widok musiał być osobliwy.
Na szczęście Mikołaj pokonywał Beskidy, nie Tatry i bez przewodnika z ambicjami:):). Co prawda z dwoma dodatkowymi plecakami koleżanek na grzbiecie, ale w tym wieku to normalne:):)










Skoczyć....nie skoczyć?

Życie, mimo wszystko!







 Piękno szczegółu czasami mnie powala na kolana. Tyle fajnych rzeczy, omija nas w życiu, bo po prostu nie patrzymy dość uważnie.... Byłam na łące pełnej dmuchawców. Na pozór, wszystkie takie same, mało ciekawe, bo już swój żółty, najpiękniejszy etap, mają za sobą. Ale jak spojrzałam uważniej, nie udało mi się odnaleźć choćby dwóch podobnych. Jedne zachwycały elegancją i lekkością, inne trochę smutne, bo już mocno łyse, jakby wstydziły się i kurczyły w sobie, jeszcze inne, dumnie wystawiające łepek pozbawiony puszku do słońca. Ta eteryczność dmuchawców, a jednocześnie ich wielka siła mogą nas dużo nauczyć. zwłaszcza tych , którzy "żółty" etap mają już za sobą:):) A i tych, którzy dopiero nabierają koloru, bo i ch także kiedyś czeka nieznośna lekkość bytu:):)
Tego posta dedykuję moim dwóm koleżankom, które właśnie jadą do Paryża. Jest to ich prezent urodzinowy, jakim same siebie obdarowały.
Sto lat!, ale każdej oddzielnie....:):):)

2 komentarze:

  1. Ja nie zapomnę herbaty z rumem w schronisku przed szczytem na "Prednym Solisku" w słowackich Tatrach. Smaku nie udało mi się powtórzyć do dzisiaj, taka pyszna była. Mój wtedy chłopak a dziś mąż pokazywał mi to co kocha najbardziej, czyli góry i wspinaczka a ja tam ducha o mało co nie wyzionęłam ale widok ze szczytu bezcenny :) Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń
  2. Eee..., taka wspinaczka, to zupełnie inna bajka. Czego się w końcu nie robi dla wybranka serca:):) Podobno góry można przenosić, a co dopiero zdobywać!:):)

    OdpowiedzUsuń