Obserwatorzy

sobota, 2 lipca 2011

Trudna droga na wymarzone wakacje....


Jesteśmy znów we Włoszech! Hurra!!!
Wreszcie, bo wydawało się, że już tu nie dotrzemy......
A było tak:
  Korzystając z jednego nadprogramowego wolnego dnia, wyjechaliśmy wcześniej. Zatrzymaliśmy się na nocleg w Austrii, po czym z radością, że już tylko cztery godziny do celu, wyjechaliśmy do Włoch. Droga szybko mijała, na autostradzie dosyć pusto, no i my pełni radosnego podniecenia, ze to, tuż tuż.... nasze wymarzone wakacje!


I nagle samochód zaczyna sie dziwnie zachowywać, a na tablicy wyświetlacza pojawia się pulsujący napis STOP! AWARIA! my na środku autostrady! Jakoś udało się przejechać kilka metrów do małej zatoczki, choć i tak czułam się jakby te wszystkie pędzące obok nas auta chciały nas zmieść z powierzchni szybko i skutecznie. Na dodatek z nieba lał się żar niemiłosierny. 12-ta w południe! Przez pierwsze dwie godziny Marcin próbował naprawić usterkę, ja asystowałam z głową pod maską, mąż mój tarzał się po rozgrzanym asfalcie, a dziecko nasze, ledwo dyszało, ugotowane w nagrzanym aucie. Szczęśliwie tylko jedno dziecko, bo chłopcy w tym roku postanowili już odciąć pępowinę i z nami nie jechać.  Brudni po pachy,  z uszami  jak skwarki opieczone na słonecznym ruszcie  i z przerażeniem w oczach, poddajemy się wreszcie i wzywamy pomoc. Przed wyjazdem Marcino wykupił ubezpieczenie, ponoć z najwyższej półki, jak zachwalał nasz ubezpieczyciel. Cena tego ubezpieczenia zdawała się to potwierdzać.
I zaczęły sie schody!!!
Po kilku telefonach udało nam się dopiero trafić na osobę, która zaczęła z nami rozmawiać konkretnie. Pozostałe sprawiały wrażenie zdziwionych, czego my właściwie od nich chcemy? Wezwano lawetę, która zgodnie z umową,  miała nas zawieść do najbliższego serwisu. Po ok.40 min. rzeczywiście pomoc  przybyła. Facet, właściwie bez słowa, zapakował nam auto na lawetę,  z nami w środku. Przez te 3 godz. na autostradzie, auto rozgrzało się jak piekarnik, teraz na piedestale lawety mogło być tylko gorzej. Czuliśmy się jak ta nieszczęsna Rozalka włożona do pieca na "trzy zdrowaśki". My odsiedzieliśmy co najmniej dziesięć. Nikt nie powiedział nam gdzie nas wiezie, więc rozpaczliwie próbowaliśmy się jakoś zorientować w terenie, ale nie było łatwo, bo kierowca zjeżdżał z autostrady, potem krążył po rozmaitych rondach,  jakby gubił trop...i zasuwał jak szalony wyprzedzając wszystko, co stawało mu na drodze. My siedzieliśmy jak to pieczyste:  bezwolne, czerwone  z coraz głupszym wyrazem na paszczach.
Wreszcie znaleźliśmy się na dużym, ogrodzonym wysokim płotem placu. Zdecydowanie nie był to warsztat. Facet, który nas przywiózł mówił tylko po włosku i wyraźnie wymagał tego samego od nas.Włoch zaczął wykrzykiwać, pomagając sobie gestykulacją, że mamy opuścić samochód a on zaraz wzywa taksówkę. Wszystko fajnie tylko my nie chcieliśmy póki co taksówki, bo zwyczajnie nie wiedzieliśmy dokąd mamy nią jechać.Czekaliśmy na jakiś głos ze strony ubezpieczyciela, daremnie jednak. Po naszych ponaglających telefonach, okazało się, że szukają nam hotelu, ale jakoś niemrawo im to idzie. A tymczasem minęła godzina i nasz Włoch zaczął toczyć pianę z pyska. Myślę, że po prostu miał już  ochotę na sobotni wieczór w domu, a tu jakieś "Polako" siedzi mu na placu i nie chce go opuścić. Za płotem była tylko ulica i bardzo szczere pole...i wciąż upał jak diabli, więc jakoś nie widzieliśmy siebie z bagażami w tej scenerii. Na nieszczęście, mój mąż poliglota, który ma świetną pamięć językową, znał trochę włoskich zwrotów i z nienagannym akcentem nie zawachał się ich użyć. Gdy jednak przestał reagować na słowa, wyrzucane z ust Laweciarza z prędkością Katiuszy, Włoch, wściekł się, że robi go w bambuko i nagle udaje , że nie rozumie włoskiego... W końcu, nasz Pan i Władca, nie mogąc nas przekonać wrzaskami do opuszczenia samochodu, wezwał posiłki w postaci łysego kolegi, jakby żywcem wyjętego z grupy polskich kiboli. Zrobiło się bardzo, bardzo, niemiło....Kolega postanowił się z nami nie patyczkować. I udało mu się
  Najpierw groził policją, to nas jakoś nie  przeraziło specjalnie, ale gdy zaczął straszyć, że spuści na nas Rottweilera, osiągnął zamierzony skutek. Skakał przy tym tuż przed Marcinem, jak rozjuszony kogut  i tylko czekałam kiedy mój raczej pokojowo nastawiony do ludzi mąż,  padnie  z odciśniętą pięścią na zdziwionej twarzy. Maja widząc co się dzieje wpadła w histerię, ja też byłam już o krok, by zalać się łzami z bezsilności. Robiło się coraz groźniej, znowu wykonaliśmy kilka telefonów do ubezpieczyciela, by próbował jakoś uspokoić tych laweciarzy, ale bez skutku. Przy wtórze wrzasków Łysego, zaczęliśmy zgarniać w panice co najpotrzebniejsze rzeczy z samochodu i kurcgalopem zwiewać za płot na pobocze ulicy. Mój mąż zdążył jeszcze tylko powiedzieć Łysemu: "Bella Italia!!!", ale ten nie specjalnie czytał między wierszami, co najwyżej, mógł sobie pomyśleć, że jacyś nawiedzeni mu się trafili...
Tak wylądowaliśmy na naszych tobołkach, brudni, zgrzani,spragnieni i głodni....i wściekli jak nigdy!
Wreszcie po kolejnej godzinie pod płotem, przyjechał jakiś prywatny samochód. Stanął sobie grzecznie i stał. My, nie mając nic innego do roboty przyglądaliśmy mu się bezmyślnie....on nam.... i.... jakoś czas leciał.....Przecież, ubezpieczyciel powiedział wyraźnie, że wysyła do nas taksówkę, która zawiezie nas do najbliższego hotelu, a to zdecydowanie nie była taksówka.

Po jakimś czasie jakaś nieśmiała myśl zaświtała jednak w głowie kierowcy, bo podszedł do nas zapytać czy my to przypadkiem nie ci Polako, których ma zabrać. No, trudno się domyślić. Siedzą na poboczu trzy brudne, czerwone z gorąca siroty, a ten ma wątpliwości, jakbyśmy stali na lotnisku, bez karteczki z nazwiskiem.
Zapakowaliśmy się do auta. Kierowcą okazał się bardzo starszy pan z mocno zaawansowaną astmą, sapał jak lokomotywa, po każdym wdechu wydawało nam się, że to już jego ostatnie tchnienie, ale jakoś znowu zaciągał się powietrzem. Baliśmy się,że zanim dowiezie nas na miejsce wyzionie ducha, a my zostaniemy tu nie wiedząc gdzie jesteśmy i dokąd zmierzamy.  Na szczęście, Marcin jakoś wydusił z niego te informacje. Dowiedzieliśmy się, że nasz hotel znajduje się ponad 20 km stąd, tuż przy głównej ulicy. Oczywiście okna naszego pokoju wychodziły centralnie na nią. Pokój okazał się klaustrofobiczną kichą, chociaż Marcin próbował mnie pocieszać, ze mieszkał już w gorszych. Wiem, że mieszkał też w dużo lepszych, ale tego już mi nie mówił....
Przecudnej urody widok z naszego hotelowego okna na włoskie klimaty....
Po długim prysznicu, trochę nam się poprawiły humory, ale tylko na chwilę, bo zaraz okazało się, że świeżo kupione w Austrii bułki, zostały w samochodzie, i właściwie nie bardzo mamy co jeść. Ruszyliśmy więc w miasto na żer!
I tu wreszcie los odrobinę się do nas uśmiechnął. Okazało się, że jesteśmy w pięknym, starym mieście Portogruaro, z niezwykłą zabudową z czternastego i piętnastego wieku i z wieżą tak krzywą jak ta w Pizie.



                                      



Zjedliśmy pyszną pizzę, wypiliśmy karafkę wina i trochę zrobiło nam się lżej na duszy. W końcu, równie dobrze, nasze auto mogło zepsuć się  niedaleko jakiegoś pastwiska w Austrii, a my, znając już pomysłowość naszego ubezpieczyciela, zamieszkalibyśmy na jakiejś stacji benzynowej...
  Następnego dnia była niedziela i nie było najmniejszych szans na naprawę naszego samochodu. Musieliśmy czekać do poniedziałku.






Na szczęście mieliśmy co robić i niedziela okazała się nawet całkiem miła.

Krzywa wieża to włoska specjalność....Portogruaro też ma swoją:):)

Nocą,  miasto jakby budzi się ze snu. Ulice i knajpki zapełniły się ludźmi

Co chwila odkrywaliśmy jakieś tajemne przejścia, skróty i bramy prowadzące do  cudnych miejsc

   Nowy stres zaczął się w poniedziałek. Znowu mnóstwo  telefonów, ani razu nie zadzwonił ubezpieczyciel, za każdym razem to my dzwoniliśmy. Nikt nam nic nie mówił, to my sugerowaliśmy kolejne kroki. Jak można się było spodziewać, złośliwi laweciarze zawieźli nasz samochód do warsztatu dokładnie na dwunastą, kiedy Włosi zaczynają świętą sjestę i nic ani nikt nie jest w stanie ich tego pozbawić.Warsztat był czynny od 7.30, więc w południe nasze auto byłoby już pewnie naprawione. Dzięki językowej pomocy bratowej Marcina , która w naszym imieniu, skontaktowała się z serwisem, wreszcie trafiliśmy na życzliwych ludzi, którym empatia nie była obca. Oczywiście za naprawę musieliśmy zapłacić sami, ale tego wcześniej, zachwalając "najcudowniejszy pakiet  ubezpieczenia", oczywiście nikt nam nie powiedział. Wieczorem samochód był do odebrania. Znaleźliśmy w internecie, co najmniej, kilka hoteli w bardzo bliskim sąsiedztwie serwisu, ale nie wiedzieć czemu tam nas nie ulokowano. Nie interesowało  też nikogo jak mamy sobie ten samochód odebrać?  Na szczęście, znaleźliśmy dobre połączenie pociągiem, a później prawie trzy kilometry per pedes, w upale na totalnie otwartej przestrzeni. Cóż, to był podobno najlepszy pakiet ubezpieczenia jaki istnieje w Polsce. Wyobrażacie sobie jak wyglądają te mniej "wypasione"?!  Namiot na autostradzie i rower?
Regenerujemy teraz poszarpane nerwy, ale wreszcie jest tak jak we Włoszech być powinno....sielanka, ciepła woda, słońce i pyszne włoskie jedzenie. Cieniem kładzie się tylko myśl o drodze powrotnej.....

4 komentarze:

  1. Brr,jak sobie ta wasza przygode na wloskiej ziemi czytalam!
    Wszedzie na swiecie sa dobrzy ludzie i swi...
    swieci!!!Oby sie ci dwaj krzykacze makaronem udlawili!!
    no!Ulzylo mi!
    Zdjecia z tego miasteczka malownicze.Ciesze sie ze juz jest Bella Italia dla was i oby tak do konca urlopu.Sciskam od nas wszystkich!

    OdpowiedzUsuń
  2. Niezły początek :( dobrze że teraz już odpoczywacie.
    Co do tej usługi ubezpieczeniowej to powinniście zareklamować ich w internecie, żeby następne osoby się nie nabrały.
    Pięknego urlopu, bez stresu i nerwów Wam życzę.

    OdpowiedzUsuń
  3. Nam z mężem przed ostatnimi bramkami na autostradzie przed zjazdem do Wenecji zagotowała się woda w chłodnicy. Okazało się że wskaźnik był zepsuty i wentylator się nie włączył. Był straszny korek, 12 w południe , żar z nieba i my pchający naszą "Vectrusię" jakieś 500 metrów i modlący się żeby silnik do tego czasu przestygł a do Werony nie było żadnych korków. Na szczęście mój kuzyn mieszka tam na stałe a jego kolega był mechanikiem. Okazało się, że to wina zardzewiałych styków, wystarczyło wyczyścić :)Współczuję horroru na "hajłeju". Miłego wypoczynku!

    OdpowiedzUsuń